Wydawało mi się, że po trzydziestce to
już kurcgalopem równia pochyła w stronę piachu. Nie wiem, takie miałam
pojęcie jakieś. Że to zmarszczki, otyłość, mole w szafie, pajęczyny w
kątach, krótkie włosy i kurze łapki, kredyty, przemęczenie i wzdychanie
do tych utraconych (hohoho!) lat młodości. Dlategóż (dlaczegóż?) z pewną
taką dozą zaskoczenia i niedowierzania, gdy zastanowiłam się nad
tematem głębiej, efekt wyprodukowany przez zwoje mózgowe nieco mnie
zaskoczył.(*)Bo oto, okazuje się, że mi po trzydziestce jest lepiej, niż
było mi po dwudziestce. A zdecydowanie o niebo lepiej, niż tuż przed
trzydziestką.
Jakiejś takiej
kobiecości nabrałam i większej samoświadomości. Już nie obchodzi mnie za
bardzo, co powiedzą inni, choć staram się żyć tak, by tym innym po
odciskach nie deptać. Częściej noszę czerwone pazury. Glany zamieniłam
na buty na obcasach, w których pełne biodra poruszają się w interesujący
sposób. Ze spodni wskoczyłam w sukienki i już nie martwię się, czy mi
dół do góry pasuje i jak to wszystystko ze sobą skombinować, żebym nie
wyglądała jak metroseksualny chłopiec. Czerwona szminka na twarzy z doświadczeniem wygląda kusząco, acz nie wulgarnie,
jak wtedy, kiedy na środowych rockowiskach byłam zagubionym dzieckiem
ciemności. Męskie spojrzenie na mój dekolt stało się dla mnie
komplementem, a nie powodem do zażenowania i noszenia ciasnych golfów,
żebym czasami nie została posądzona. O co, sama nie mogę sobie
przypomnieć. Pokochałam swoje ciało. Już nie chcę mieć figury wieszaka,
bo był czas, że kiecki wisiały na mnie jak worki po ziemniakach. A
kosztowało mnie to niemało spożywczych wyrzeczeń. Nigdy więcej!
Ach
i jeszcze przecież, najważniejsze. To znaczy, subiektywnie rzecz
biorąc. Ile ja się naczytałam wszędzie, gdzie możliwe, że kobieta
odkrywa w pełni swoją seksualność około 35 roku życia. Naobiecywali mnie we wszystkich artukułach i wiecie co? Nie wiem jak to
będzie jak tam dobrnę i aż się boję pomyśleć. Powiem jedno: seks po
trzydziestce smakuje zupełnie inaczej. Rzeczy, o których samo myślenie
wywoływało u mnie niegdyś rumieniec zażenowania, teraz praktykuję na codzień.
Może ma to związek ze wzrostem pewności siebie i pełną akceptacją
swojego ciała, a może faktycznie coś się w tych hormonach przestawia,
robiąc ze mnie wulkan w stanie nieprzerwanej erupcji, że tak obrazowo
ujmę ten stan rzeczy. I nawet przypominam sobie samej chłopa
nieszczęśliwego w małżeństwie, co to trwa w niesatysfakcjonującym
związku, byle tylko mieć stały i w miarę regularny dostęp do
..hmm..wiadomo czego (oczywiście, jeśli rzeczony ma szczęście w
nieszczęściu). Co zresztą przez ostatnie lat kilka sama
praktykowałam.Przyznaje się niechlubnie.
W
głowie się poprzestawiało, swoje przeżyłam i widać to w moich
codziennych akcjach i reakcjach. Wiem już, czego na pewno chcę i o co
warto walczyć, a na co nigdy w życiu się nie zgodzę.
Jak
patrzę na siebię wstecz, to żal mi, że tyle lat zmarnowałam na
bylejakość. Ze starchu czy poczucia, że na nic więcej nie zasługuję. Że
tak się spinałam jako dwudziestolatka, starając się zadowolić wszystkich
dookoła, tylko nie samą siebie. Że tak trzeba i to normalna kolej
rzeczy, bo przecież wszyscy tak żyją. Ach! jakbym mogła cofnąć się w
czasie, potrząsnąć sobą sprzed dziesięciu lat i powiedzieć: Dziewczyno,
to Twoje życie, dla nikogo innego nie jesteś centrum wszechświata, tylko
dla siebie samej!
No ale..nie mogę.
Z
niecierpliwością czekam, co przyniosą kolejne lata. I pewnie po
czterdziestce będę jeszcze bardziej wyluzowana. Rzeczy, które teraz mnie
martwią, będą mnie bawić. Tak, jak bawią mnie moje nastoletnie czy
dwudziestokilkuletnie zmartwienia teraz. I pewnie nabawię się kilka
zmarszczek, mam nadzieję, że więcej tych od śmiechu i świadomość, że niestety tak nie będzie. Ale to w pewnym
sensie przywilej, nosić na twarzy zmarszczki, w których zapisane są
nasze doświadczenia. Nie każdy ma przywilej życia, przeżywania lat i
starzenia się.
Z mrocznym pazurem, pozdrawiam.
---------------------------------------------------------------------------------------------
(*)myśl o
zwojach mózgowych nasunęła mi wspomnienie mojej ulubionej komórki
ludzkiego ciała. Oto ona. Komórka nerwowa.
Zawsze ją
lubiłam, bo w pewnym sensie przypominała mi moją rodzicielke o poranku.
Z poczochranym włosem, w szlafroku. Przed pierwszym kubkiem porannej
kawy. Poza tym komórka nerwowa sama w sobie wygląda, jakby miała
rozbudowane problemy nerowe. No, jest po prostu idealna pod każdym
interpretacyjnym względem.